Plany były ambitne, ale rzeczywistość okazała się brutalna.
Po pierwsze - już nigdy więcej nie będę nocować w schronisku podczas MŚ w
piłce nożnej. Po drugie zarezerwuję wcześniej pokój, żebym nie musiała
słuchać jak krzyczą podczas meczu: "Gol!" "No jak on kur... spiep... taką
akcję" itp., w środku nocy. Poza tym nie tak szybko przestanę wypominać złośliwej muszce jej stan skupienia tego dnia.
Z planów mniej ambitnych miały być Rohackie Plesa. Ruszyliśmy więc kilka
minut po 6:00 w stronę Grzesia. Nieśmiało wyciągam aparat i robię
pierwsze tego dnia zdjęcia.
Sytuacja robi się jednak dramatyczna. Mucha nie jest w stanie iść
szlakiem... a o lataniu w ogóle mowy nie ma... większość drogi w
kierunku Grzesia musi przemierzać poza szlakiem. W końcu przychodzi taki
moment, że 2 złośliwe muchy odpuszczają wejście na Grzesia jakieś 15-20
minut drogi od niego... To już druga taka sytuacja po Bystrej w zeszłym
roku... hmmm... a mówiłam... "pochodzę po Tatrach sama".
Zostawiam muchy i gnam na Grzesia. Wieje strasznie. Muszę założyć kurtkę, a są momenty, że nie mogę utrzymać się na nogach W końcu jednak się udaje i docieram na szczyt.
Trochę boję się o aparat, ale ostatecznie ustawiam go na słupku, włączam
samowyzwalacz i biegnę do krzyża. Udało się! Mam zdjęcie! Jedno z
ostatnich podczas tego wyjazdu. (będzie jeszcze jakieś z dnia czwartego).
Zaczynam schodzenie i zderzam się z dwiema ogromnymi muchami pod
Grzesiem. Przysiadamy na chwilę i robimy zdjęcia. (Większość zrobiłam z
myślą o panoramach, ale panoramy nie powstały, bo zwyczajnie nie miałam i nie mam na nie czasu).
Schodzimy do Chochołowskiej. Udaje mi się jeszcze przeforsować pomysł i skręcamy na Bobrowiecką Przełęcz, żeby zobaczyć cóż tam się znajduje. Tyle razy przechodziłam obok tego szlakowskazu i jakoś nigdy nie podeszłam te 5 minut. A tutaj fajna sielanka.
Przy schronisku kolejny odpoczynek. Wietrzenie stóp, reklama rodzimej
marki aleksandrowskich skarpet Nordhorn i powrót Chochołowską w
japonkach. Zdjęć japonek nie posiadam. Może życzliwi turyści strzelali
foty Do plecaka miałam jednak doczepione treki, więc pewnie nie stanowiłam dużej atrakcji.
Skutki halnego...
Docieramy do Zakopanego. Jemy. Muchy odlatują, a ja w końcu zostaję sama Okazuje się, że mam całkiem niezły widok z okna pokoju:
Zaczyna padać... za chwilę wychodzi słońce... Aby nie zmarnować do końca
tak pięknego dnia zmierzam w kierunku Bachledzkiego Wierchu. Oazy ciszy, spokoju, fantastycznych widoków na Tatry. Miejsca, w którym można się zrelaksować, pomyśleć...
Przegania mnie deszcz, który będzie padał całą noc, cały kolejny dzień... kolejną noc...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz