piątek, 25 października 2013

Nocni kochankowie

Kryjesz się pod płaszczem nocy
By znów być ze mną...
Dotykasz lśniących włosów
szepczesz czułe słowa...
Rankiem wymykasz się...
by powrócić nocą

18.09.2001 (wtorek)

wtorek, 8 października 2013

Wiatr w oczy... czyli białe szaleństwo w Tatrach

Nic nie zapowiadało tragedii... Nie, nie tak. Nic nie wskazywało no to, że nie dane będzie nam zobaczyć Tatr. Nie, też nie tak, bo wszystko przemawiało za tym. Spróbuję jeszcze raz. Był luty 2013 roku (tak banalnie? no niech Ci będzie). Dopadła mnie paskudna zimowa chandra. Na zewnątrz mróz, ciemno (to była najciemniejsza zima od kilkudziesięciu lat). Brrrrrrr A pamiętam, gdy spadł pierwszy śnieg cieszyłam się jak dziecko i wszystkim powtarzałam, że w końcu jest zima, musi być biało. Nie było dnia, żebym nie leżała w fantastycznym puchu. O jak miło było robić aniołka.
No, ale wracajmy do lutego i chandry spowodowanej, a mniejsza o to, po prostu chandry... Coś trzeba było zrobić, żeby odbić się od dna, żeby chandra nie przerodziła się w depresją. Wpadłam na genialny pomysł, że czas jechać w Tatry, które są dla mnie lekarstwem na wszystko. Namówiłam Basię i Tomka (ok, nie musiałam namawiać, oni zawsze chętnie jeżdżą w Tatry jeśli wiedzą, że i ja jadę) i mimo nieciekawych prognoz pogodowych spotkaliśmy się 23 lutego jak zawsze na Pardałówce u Doroty. Ja przyjechałam dzień wcześniej grubo po 14 i uparcie wmawiałam Basi, w rozmowie telefonicznej, że "dziś to nic nie widać, ale się przejaśnia i jutro zgodnie z planem idziemy do Gąsienicowej". Oczywiście wierzyłam w to, taka ze mnie niepoprawna optymistka. A jakże, w sobotę rano, w 5-osobowej grupie udaliśmy się przez Dolinę Jaworzynki w kierunku Przełęczy między Kopami.






Gór nie było widać. Nadal powtarzałam, że na pewno wyjdzie słońce. Tak... Wesoło było, bo i my mieliśmy powody do śmiechu. Nasze słynne "tylko 10 minut" zaskoczyło Seweryna, który zapytał: "to kiedy dojdziemy do tego schroniska" i na Przełęczy między Kopami gorączkowo poszukiwał go wzrokiem. A tu do Murowańca jeszcze kawałek drogi. Wiało strasznie, więc długo nie nacieszyliśmy oczu widokami... a o zdjęciach już mowy nie było. Jak to tak?? Bez zdjęć? Nie może być! Fakt, że musiałam chuchać na baterie, bo non stop mi zamarzały, na szczęście telefon nie odmówił mi współpracy. Widok na Halę Gąsienicową był urzekający. Kościelec w tumanach śniegu oddawał się igraszkom z kolejna kochanką, tak że nic nie mogliśmy dojrzeć. Nie to żebyśmy chcieli podglądać, ale mógł nam zostawić widok na cokolwiek innego, a tu nic! A to wreda!

Dojrzeliśmy jednak członków szkolenia lawinowego. My z bliźniakiem, jako maniacy "focenia", zostaliśmy w tyle i mimo silnego wiatru, przerażającego zimna zrobiliśmy kilka zdjęć. Głównie wyglądało to tak, że Tomek robił, ja pozowałam. Miało się to zmienić w sierpniu, kiedy to on cały czas właził mi w kadr, ale tego pięknego, zimowego dnia jeszcze nic o tym nie wiedziałam (no tak, kto z kim przestaje...).



Po kilku minutach dołączyliśmy do pozostałej trójki, która grzała się w schronisku. A tam jedzonko, gorąca herbata. Aż nie chciało się wychodzić. "To co, idziemy nad Czarny Staw Gąsienicowy?" - moje pytanie zelektryzowało wszystkich. Nie spodziewali się go, ba, myśleli, że zapomniałam o tym, że chciałam iść trochę dalej niż tylko do schroniska. Nie wszyscy mieli ochotę wychodzić. Tylko najdzielniejsi i najbardziej wytrwali śmiałkowie zdecydowali się na walkę z chłodem i głodem (tzn. najedzeni byliśmy i ja o dziwo zmusiłam się do jedzenia, z czym mam zawsze problemy). I tak Basia, Tomek i Iva ruszyli w nieznane... I rzeczywiście znane okazało się nieznane. Widoczność była prawie zerowa, wiatr i śnieg smagał po twarzy. Dodatkowo zapomniałam zabrać okularów, co utrudniało mi wędrówkę, ale uparcie szłam przed siebie.


I szliśmy, szliśmy, szliśmy... A wokół ledwo widać kontury gór, a Czarny Staw Gąsienicowy daleko, choć przeszliśmy już spory odcinek szlaku. Co robić? Iść dalej? Zawrócić? Nie widać nawet naszych śladów, które teoretycznie powinny za nami zostawać. No nic, zapadła decyzja, wracamy... Trochę szkoda, a z drugiej strony... (uwielbiam te dylematy, gdy zawracam ze szlaku). Po godzinie od pozostawienia współtowarzyszy w ciepłym schronisku, stajemy przed Murowańcem. Nawet mi się wchodzić nie chce, czekam samotnie na zewnątrz. Czas ruszać w drogę powrotną. Może szlakiem do Brzezin? E, nie, jeszcze tam nie szliśmy, a w taką pogodę nie ma sensu iść nieznaną drogą... Kierujemy się znów pod górę na Przełęcz między Kopami... Już teraz wiem, po co są tyczki na szlaku... (nie to, żebym nie wiedziała, ale tego dnia dowiedziałam się jak bardzo są one potrzebne podczas zawieruchy). Widoczność z każdą minutą się pogarsza. Nie widzę idącego przede mną 3 metry Tomka. O tyczkach nie wspominając. Odwracam się, na szczęście widzę zarysy postaci Basi, Ali i Seweryna. Co chwila muszę przysiadać, bo wieje z taką siłą, że ledwo utrzymuje równowagę, gdyby nie kijki trekkingowe na pewno kilka razy bym leżała (a wszyscy mi mówili "jedz Iva", to nie, bo "ja o linię muszę dbać"). Cholera, a w zeszłym roku było tu tak przyjemnie. Słonko grzało. Jakoś udaje nam się dojść do Przełęczy. Którędy teraz? Przez Boczań. I tutaj warunki nic się nie poprawiają. W pewnym momencie czuję, że tracę równowagę i gdyby nie to, że znowu padam na śnieg obsunęłabym się gdzieś na dół. Nic to, trzeba iść dalej. Wreszcie ukochana granica lasu. I już można odetchnąć. Czuje, że przy upadku naciągnęłam ścięgno i średnio mi się idzie, więc w kilku miejscach stosuję "dupozjazdy". Na szczęście nie sama. Wszyscy jesteśmy zmęczeni, ale humory mamy wyborne. Jednak adrenalina działa pozytywnie. I tak dochodzimy do Kuźnic, wsiadamy w ostatniego busa jadącego na Pardałówkę i po gorącej kąpieli idziemy zjeść coś kalorycznego. Z nieudawanym apetytem pochłaniam gigantyczne placki po zbójnicku. Późnym wieczorem integracja i ustalanie planów na dzień kolejny. Wychodzi na to, że nikt nie chce już iść ze mną w góry.

Niedziela. Pogoda bez zmian. Coś jakby odwilż...? Miałam wybrać się nad Morskie Oko, ale jakoś odchodzi mi ochota na długa jazdę busem. Co teraz? Kolejka na Kasprowy akurat nie kursuje. No szlag by to trafił. I zawsze w takiej sytuacji co robię? Oczywiście wybieram się do Doliny Kościeliskiej. Widoków nie ma nadal, ale przecież nie będę włóczyła się po Krupówkach.




Docieram do schroniska, piję herbatkę, zajadam się czekoladą, odpoczywam. Następnie wyruszam samotnie nad Smreczyński.


Zero ludzi. Cisza i spokój. Mogę w końcu pobyć sama ze swoimi myślami. Poukładać sobie wszystko w głowie. Chandra ucieka, a ja czuję się lekko i świeżo. Mogę wracać. Jednak cholerne ścięgno tak mnie boli, że ledwo idę, ale idę. To najważniejsze. I iść będę zawsze do przodu. W tym czasie w Dolince za Mnichem spada lawina. Stacje radiowe podają, że w okolicach Morskiego Oka. Ja nie mam zasięgu, a wszyscy Ci, którzy wiedzieli, że mam iść nad Morskie Oko wydzwaniają do mnie (bardzo inteligentnie rano tylko Basi napisałam, że będę w Kościeliskiej). Po odzyskaniu zasięgu muszę więc wykonać masę telefonów, że żyje i nic mi nie jest.

Poniedziałek. Dzień wyjazdu. Słońce. W końcu widzę Tatry. Hura. Już nawet nie narzekam, że tak późno się pokazały. To znak, że mnie kochają i że mam szybko wrócić. ;)

poniedziałek, 7 października 2013

Gdańsk 2012 1-2.10.2012

"Morze. Hmmm.... Może za rok. Zdecydowanie wybieram góry." Co roku tak powtarzam. A w zeszłym roku z początkiem września okazało się, że szkolenie bibliotekarzy powiatu zgierskiego ma być w Gdańsku. "Aaaaa... jadę! Zobaczę morze, w końcu ostatni raz byłam jeszcze w szkole podstawowej" - w moim głosie było mnóstwo entuzjazmu. I szczerze przyznam, że odliczałam dni do wyjazdu. 

1 października 2012 roku o godz. 6:00 wyjazd. Prawie zaspałam, co nigdy mi się nie zdarza, gdy gdzieś wyjeżdżam. Zamiast o 4:30 obudziłam się o 5:15, a tu trzeba umyć włosy i je wysuszyć, zrobić makijaż, wypić kawę (dokładnie w tej kolejności) i dojechać na miejsce zbiórki. Na śniadanie zabrakło już czasu. Uffff.... jakoś zdążyłam.

Po dojechaniu do Gdańska pierwszym punktem było oczywiście zwiedzenie Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej. Biblioteka jak biblioteka, ale dyrektor... wrrrrr... Jeszcze dziś na wspomnienie o nim otwiera mi się scyzoryk w kieszeni, którego nie posiadam. Nigdy nie zrozumiem jak człowiekowi, który jest dyrektorem biblioteki może zależeć na zamykaniu swoich filii bibliotecznych i wyrzucaniu książek jeśli mają tylko pozaginane rogi... Poza tym nikomu nie dam swojej oryginalnej koszulki. Na szczęście z wielką przyjemnością, razem z koleżanką, podarłyśmy jego wizytówkę... o nie! Gdańscy bibliotekarze nie będą nosić koszulek z NASZYMI NAPISAMI, które same sobie wymyśliłyśmy. To był jedyny nieprzyjemny punkt wycieczki. Później było już idealnie. :) 

Można było sobie stopy pomoczyć w Bałtyku. ;)






I pozwiedzać Gdańsk. ;) Obowiązkowo trzeba było iść do Neptuna.



Trochę popadało, ale za to jaka była tęcza.


Po zwiedzaniu czas na odpoczynek. ;)


Ratusz nocą:



Następnego dnia również odwiedziliśmy kilka bibliotek i również było trochę czasu wolnego.


Na zdjęciu poniżej po prawej stronie fragment Złotej Bramy.



A w tym budynku na ul. Mariackiej mieści się bardzo miła Biblioteka. :)



Podczas wędrówek Długim Pobrzeżem napada na mnie pirat...Wyrwałam się jednak z jego uścisku ;)



Filharmonia Bałtycka:


A ja spotkałam Aslana :)



Wielka Zbrojownia:



Gdańsk zachwycił mnie swoją architekturą i na pewno jeszcze tam wrócę.

czwartek, 3 października 2013

Ostry Rohacz

Czwartek, 15 sierpnia 2013 r. - ostatni dzień urlopu w Tatrach. Plan do wykonania - Rohacze. Pobudka o godz. 3:00. Kto normalny wstaje o tej porze? Tylko ktoś, kto kocha góry, dla którego są one sensem życia. Kilka minut przed 5 docieramy na parking i ruszamy w kierunku schroniska na Polanie Chochołowskiej. Oprócz naszej trójki zero ludzi na szlaku. Aż chce się zaśpiewać: "Jak dobrze wstać skoro świt". Nie będę opisywać jak szybko doszliśmy, ale Basi i mi marzły stopy w sandałach, Tomasz założył skarpety. ;) 



Po dotarciu do schroniska zmieniamy obuwie na bardziej odpowiednie i Wyżnią Chochołowską ruszamy dalej. W lesie mijamy się z moja imienniczką Iwoną, z którą znamy się z fejsbukowej strony Milka Razem dla Tatr. ;) Chwila rozmowy i znów gnamy przed siebie. Dla mnie to jednak zbyt szybkie tempo (chyba nie mam super kondycji, bo czuję zmęczenie), muszę się zatrzymać, zdjąć niepotrzebne rzeczy. Od tego momentu idę już "po swojemu" i o dziwo czuje się znacznie lepiej, nie potrzebuję co chwila stawać i odpoczywać, wyrównał mi się oddech. Bez problemu dochodzę na grzbiet pomiędzy Rakoniem a Wołowcem, jedynie kilka razy zatrzymuje się by zrobić zdjęcia i nawet nie odstaję czasowo od moich towarzyszy wędrówki. Jak zwykle "focimy", coś przekąszamy i ubieramy się w to co zdjęliśmy, bo cholernie wieje. 






W drodze na Wołowiec widzimy koziczki. 


Na szczycie robi się o dziwo jakby cieplej, można więc znów co nie co zdjąć. Czas mamy dobry, więc znów pozwalamy sobie na dłuższy postój i na sesję zdjęciową. 





Jednak Ostry Rohacz nas woła... słyszę jak mówi "chodź Iva, chodź". ;) Idziemy więc w jego kierunku. Nie jest to proste, bo nie potrafimy się opanować przed robieniem zdjęć. Basia wypruwa do przodu, a "bliźniacy" robią genialne ujęcia kozic (może zdjęcia nie są genialne, ale kozice na pewno ;) ), które znów pojawiają się w zasięgu wzroku. 






Pogoda trochę szaleje i przed pierwszymi łańcuchami zastanawiamy się co robić. Zawracać? Jesteśmy w zupełnie nieznanym sobie terenie, jeśli przyjdzie burza może być nieciekawie (no ale przecież cały dzień miało być tak słonecznie). Zapada decyzja. Idziemy. Wow! Ostry Rohacz jest fantastyczny, a widoki bajka. 















Gdy schodzimy ze szczytu w kierunku Rohacza Płaczliwego pogoda nadal nie daje nam spokoju... Pełni wewnętrznych rozterek postanawiamy zawrócić. Czy to dobra decyzja? Kiedyś z bardzo podobnej pogody waliły pioruny i nie chcemy ryzykować. Po raz drugi tego dnia stajemy na szczycie Ostrego Rohacza i cały czas tęsknie wzdychamy do Płaczliwego. Ech... 




Mamy nadzieję zobaczyć chociaż świstaki, ale niestety w tym roku tylko się z nas śmieją i nie wystawiają do zdjęć. Pogoda też się z nas śmieje, bo po dotarciu na Wołowiec chmury się oddalają. Zamiast Rohacza Płaczliwego pozostaje nam tylko płacz... Leżąc na Wołowcu mam trochę żal do siebie, że dałam za wygraną, ale z drugiej strony cieszę się, że zobaczyłam coś nowego. W końcu góry mi nie uciekną, zawsze będę mogła wrócić i wygrać nierówna walkę z pogodą, może następnym razem dostanę lepsze karty. ;) Nie ma sensu rozpaczać, to i tak była dla mnie, dla nas piękna wyprawa.