sobota, 7 grudnia 2013

Cień

Miała wrażenie, że nigdzie nie pasuje, że wszędzie gdzie się pojawia, na początku owszem jest miło i przyjemnie, ale za chwilę schodzi na dalszy plan. I nie chodziło jej o bycie w centrum uwagi, bo tego nigdy nie lubiła, ale chciała raz być zauważona. Wokół niej inni byli fajniejsi, zabawniejsi, potrafili dostosować się do grupy. Ona tego nie potrafiła. Zawsze wybierała to, na co akurat ona miała ochotę. Kiedyś chciała być jak inni, postanowiła się śmiać z głupich żartów (chociaż wcale nie były śmieszne), lekko traktowała życie, ale... szybko się zmęczyła, bo lubiła posiedzieć i pomyśleć w ciszy i samotności. Wolała słuchać, a nie gadać, choć do powiedzenia zawsze miała bardzo dużo. Postanowiła więc zniknąć, żeby zobaczyć czy ktokolwiek zauważy jej nieobecność... Zabawne, tylu znajomych, a tak naprawdę nikogo wokół niej...


wtorek, 3 grudnia 2013

Bystra i Błyszcz jesiennie 13.10.2013

Gdy kładłam się spać w sobotę wieczorem (12.10.13) nie byłam pewna czy zdołam wstać kolejnego dnia przed 7. Jednak myśl o tym, że idziemy na Bystrą dodała mi siły, wyrobiłam się ze wszystkim i o umówionej godzinie stawiałam się na miejscu zbiórki. 

Wejście na Bystrą było dla mnie priorytetem podczas tego wyjazdu. Tym bardziej, że w sierpniu podjęłam nieudaną próbę jej zdobycia. Chociaż wtedy wydawało mi się, że dam radę, tym bardziej, że samą Kościeliską przeszłam w niecałe 55 minut. Niestety droga na Ornak tak mnie wykończyła, że musiałam zawrócić. Teraz wiem, że po nocnej podróży (mając za sobą bardzo pracowity dzień) nie należy zbyt mocno się forsować.

Wracamy do niedzieli. Nasza szalona drużyna zmniejszyła się do standardowego już składu: Tomasz, Basia no i ja. Bliźniak od rana źle się czuł i to też miało zaważyć na naszej wyprawie, ale o tym w swoim czasie. Wyruszyliśmy z Siwej Polany. Nie chcąc niepotrzebnie się męczyć poczekaliśmy na "ciuchcię", a później pędem ruszyliśmy w kierunku Doliny Starorobociańskiej. Postanowiłam przejąć inicjatywę i prowadzić. Na szczęście nikt nie miał nic przeciwko. Muszę przyznać, że lubię chodzić pierwsza, bo wtedy nadaję jednostajne tempo i praktycznie nie czuję zmęczenia. Chyba dlatego lubię sama szwędać się po górach. Nikt mi się nie wcina jak mam iść. W ogóle w całym tym wyjeździe dziwne było to, że nie męczyłam się tak bardzo jak w sierpniu, może dlatego że wróciłam do biegania i lepiej wszystko znosiłam.

Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie jeszcze w Dolinie Starorobociańskiej. Miło było zjeść śniadanie w takich okolicznościach przyrody.



Po posiłku ruszyliśmy dalej. Byłam pełna optymizmu i wierzyłam, że tym razem Bystra nie okaże się zołzą. Doszliśmy na Siwą Przełęcz, na której potwornie wiało, choć i tak mniej niż poprzedniego dnia na Wierchach. Trzeba było jednak się ubrać. Włożyłam na siebie wszystko co miałam w plecaku, polar, kurtkę i rękawice. Założyłam jeszcze kaptur, żeby mi głowy nie urwało. I tutaj też zabraliśmy się za jedzenie i picie gorącej herbaty. To miał być mój ostatni posiłek... przed wejściem na Bystrą. Była jakaś sesja zdjęciowa. Nic nie poradzę, że uwielbiam pozować. I muszę przyznać, że podczas tego wyjazdu to ja wygrałam konkurs "na lans". Ha! Tak myślę, że to tylko dlatego, że bliźniak nie czuł się dobrze i nie chciało mu się ustawiać do zdjęcia. 




W dobrych humorach doszliśmy na Siwy Zwornik. Teraz już wiedziałam, że Bystra jest w zasięgu... nóg. ;) Parłam do przodu jak strzała, zachwycając się widokami i starając się nie porwać wiejącemu silnie wiatrowi. Przeszliśmy już szlak prowadzący na Błyszcz, do szczytu Bystrej zostało max. 30 minut i... odwróciłam się, a Tomek mówi, że on już dalej nie idzie, bo nie da rady, źle się czuje... ale my mamy iść... Basia na to, że ona też nie idzie... Spojrzałam na Bystrą, spojrzałam na Basię i Tomka... w głowie szybko myśli mi się pobiły. Spojrzałam jeszcze raz na nich i rzuciłam: "Ok. To ja idę. Poczekajcie gdzieś na mnie niżej". I ruszyłam przed siebie. Nie mogłam zawrócić, nie potrafiłam. Pogoda nie była zła. Było zimno i wietrznie, chmury raz po raz przesłaniały widoki by za chwilę je odsłonić. Byłam zbyt blisko celu, zbyt blisko spełnienia kolejnego marzenia, by z niego zrezygnować. Oni byli razem, więc nic nie mogło im się stać, a ja... ja zawsze sama daję sobie radę...





Po ok. pół godziny doszłam na szczyt Bystrej. Byłam sama. Mogłam przez chwilę delektować się ciszą i widokami. Przed wejściem kilku turystów podążających za mną zdążyłam zrobić sobie jeszcze zdjęcie z samowyzwalacza. ;) Było pięknie. W końcu się udało. 





Jednak by poczuć całkowite spełnienie trzeba było jeszcze poszczytować na Błyszczu, który błagał bym do niego przyszła. Nie mogłam mu odmówić, nawet nie chciałam. :) Spełniłam i jego i moje marzenie. ;) Obowiązkowo było zdjęcie na słupku, które zrobił mi pewien bardzo miły turysta.



Po godzinie od rozstania się z Muszkami znalazłam ich czekających na mnie. W końcu uzupełniłam płyny i ruszyliśmy w drogę powrotną. Niestety wróciliśmy tą samą drogą, którą weszliśmy, chociaż początkowo planowaliśmy iść przez Ornak. Generalnie lubię zmiany tras jeśli jest taka możliwość, ale poszłam na ustępstwo. Najważniejszy cel osiągnęłam i byłam w rewelacyjnym nastroju. Załapaliśmy się jeszcze na ostatni kurs kolejki.
Nasze wspólne chodzenie po Tatrach dobiegło końca. Zostało mi jeszcze kilka godzin poniedziałku. Poszłam... ale to już inna opowieść.







poniedziałek, 2 grudnia 2013

Czerwone w końcu czerwone :) 12.10.2013 r.

Na ten wyjazd czekałam od sierpnia, czyli od powrotu z Tatr. Bardzo chciałam zobaczyć prawdziwą jesień w górach. Początkowo planowałam Bieszczady, ale niestety na weekend byłoby mi ciężko się tam dostać bez auta. Zostały więc ukochane Tatry.
Na pierwszy ogień poszły Czerwone Wierchy. Stwierdziłam, że po 24 godzinach bez snu nie będę się przemęczać. Dzień obfitował w spotkania: Much, Żmijek, kozic, Czarnej Owcy i jednego buca (a że go ten wiatr nie zwiał).
Na szlak wyruszyliśmy dość późno, bo było już ok.10.00 (nocna podróż, dojazd na kwaterę, żeby zostawić suszarkę :P budzenie Doroty, próba dodzwonienia się do jednej ze Żmijek... i kawa w Kuźnicach). Skład szalonej gromadki to oczywiście "Tomasz i jego harem" (Basia, Ania i Iva). Były jeszcze problemy z aparatami fotograficznymi i dojście do schroniska na Kondratowej zajęło nam trochę więcej czasu niż powinno (ale kawa na szlaku w kubkach po piwie była bardzo smaczna).


Nie wiem co nas podkusiło, żeby zamiast od razu iść na Kopę, to wymyśliliśmy sobie, że wejdziemy na Przełęcz pod Kopą, bo stwierdziliśmy, że szlak jest dużo łagodniejszy. O my, naiwni! Zmęczyliśmy się strasznie, a że na dole było jeszcze ciepło musieliśmy się rozbierać. Jednak im wyżej, tym wiatr był bardziej przeszywający. I tak na Przełęczy wyciągnęłam z plecaka nawet rękawiczki :D I obowiązkowo okulary przeciwsłoneczne. Widoki były zachwycające. Tęsknie spoglądałam w stronę Wysokich, a szczególnie na majestatyczną Świnicę. 



Na Kopie wiało jeszcze mocniej. Ciężko było utrzymać równowagę. A gdyby nie okulary przeciwsłoneczne łzy płynęłyby mi strumieniami. ;) Był oczywiście lans na słupku, bo jakżeby inaczej.


Spotkaliśmy też kozice.


W drodze na Małołączniak spotkaliśmy buca. Całe szczęście szybko się oddalił, bo mogłoby dojść do rękoczynów. ;) (Zdjęcia nie zrobiłam.)
Na Małołączniaku ledwo trzymaliśmy się na nogach. Dobrze, że był słupek, bo wiatr na pewno by mnie porwał. ;)


Znaleźliśmy spokojniejsze i cieplejsze miejsce, by się posilić. Ale jak tu się skupić na jedzeniu gdy wokół taaaaaaaaaakie widoki.  Leżąc, jedząc i nieustannie gadając powstało kilka bardzo dziwnych ujęć. W końcu trzeba być twórczym. ;)



Czekało nas jeszcze podjęcie najważniejszej decyzji czy iść na Krzesanicę i Ciemniak, czy schodzić z Małołączniaka na dół. Wieje, jest zimno, ciemne chmury i mgła nie zachęcają do dalszej wędrówki. Jest godzina 15:00. Zapadła decyzja: schodzimy. Była chociaż okazja do jedynego podczas tego wyjazdu kontaktu z łańcuchami. I jedyne grupowe zdjęcie.
Dojście do Przysłopu Miętusiego zeszło nam bardzo szybko, może dlatego że z Anią gadałyśmy jak najęte i nie zwracałyśmy uwagi na czas. To tam odbyła się główna sesja zdjęciowa, podczas której Ania stwierdziła, że powinnam zdjąć koszulkę, na co jeden z siedzących turystów powiedział: "o tak, bardzo dobry pomysł". Koszulki jednak nie zdjęłam. :P


I tak skończyła się nasza górska przygoda tego dnia. Dojechaliśmy do Zakopanego, zjedliśmy, wypiliśmy po piwie i poszliśmy na kwaterę. Szczerze mówiąc po 38 godzinach bez snu ostatnie 2 godziny były dla mnie bardzo dziwne. Gadałam głupoty, plątał mi się język. Marzyłam tylko o tym, żeby się w końcu położyć, bo w niedzielę czekała na mnie Bystra... ale o tym innym razem. ;)

I na koniec jeszcze kilka zdjęć.







 

wtorek, 5 listopada 2013

Marek Krajewski "W otchłani mroku"

Niedawno skończyłam czytać najnowszą powieść kryminalną Marka Krajewskiego. Autor po raz kolejny uwiódł mnie swym piórem. Pamiętam, gdy po raz pierwszy sięgnęłam po książkę Krajewskiego spodobał mi się jego styl pisania, bogate słownictwo i "ciężka" fabuła. Zastanawiałam się jak teraz  autor sobie poradzi, czy znów jego kryminał będzie pełen niespodzianek i czy będzie w takim samym wysokim stylu. Nie zawiodłam się. Dla mnie Marek Krajewski jest mistrzem polskiego kryminału. Każda kolejna powieść jest dopracowana w najdrobniejszych szczegółach.
Bohaterem "W otchłani mroku" jest Edward Popielski (poznany w "Głowie Minotaura"), który wyjaśnia sprawę agenta UB w "Gymnasium Subterraneum". Przy okazji wpada na trop bolszewickich gwałcicieli i razem z Czerniakowem doprowadza śledztwo do szczęśliwego finału. Oczywiście, jak to w powieściach Krajewskiego, mnóstwo tu zwrotów akcji, a sam bohater jest daleki od ideału. I to lubię i cenię u niego, bo "kibicujemy" komuś, kto nie ma do końca czystego sumienia, ale postępuje dla dobra większego ogółu. 
Czytałam niepochlebne opinie o tej powieści, że autor znowu się powtarza, że nie wymyśla niczego nowego, tylko cały czas pracuje na tym samym schemacie i że gdyby ktoś inny ją napisał przeszłaby ona bez echa. Może jest w tym trochę prawdy, ale myślę, że czytając "W otchłani mroku" nikt się nie zanudzi. Osobiście czekam na kolejny kryminał Krajewskiego, bo to jeden z nielicznych autorów, który ma potencjał i dobry warsztat literacki. Zawsze z przyjemnością zanurzę się w dobrej lekturze.

piątek, 25 października 2013

Nocni kochankowie

Kryjesz się pod płaszczem nocy
By znów być ze mną...
Dotykasz lśniących włosów
szepczesz czułe słowa...
Rankiem wymykasz się...
by powrócić nocą

18.09.2001 (wtorek)

wtorek, 8 października 2013

Wiatr w oczy... czyli białe szaleństwo w Tatrach

Nic nie zapowiadało tragedii... Nie, nie tak. Nic nie wskazywało no to, że nie dane będzie nam zobaczyć Tatr. Nie, też nie tak, bo wszystko przemawiało za tym. Spróbuję jeszcze raz. Był luty 2013 roku (tak banalnie? no niech Ci będzie). Dopadła mnie paskudna zimowa chandra. Na zewnątrz mróz, ciemno (to była najciemniejsza zima od kilkudziesięciu lat). Brrrrrrr A pamiętam, gdy spadł pierwszy śnieg cieszyłam się jak dziecko i wszystkim powtarzałam, że w końcu jest zima, musi być biało. Nie było dnia, żebym nie leżała w fantastycznym puchu. O jak miło było robić aniołka.
No, ale wracajmy do lutego i chandry spowodowanej, a mniejsza o to, po prostu chandry... Coś trzeba było zrobić, żeby odbić się od dna, żeby chandra nie przerodziła się w depresją. Wpadłam na genialny pomysł, że czas jechać w Tatry, które są dla mnie lekarstwem na wszystko. Namówiłam Basię i Tomka (ok, nie musiałam namawiać, oni zawsze chętnie jeżdżą w Tatry jeśli wiedzą, że i ja jadę) i mimo nieciekawych prognoz pogodowych spotkaliśmy się 23 lutego jak zawsze na Pardałówce u Doroty. Ja przyjechałam dzień wcześniej grubo po 14 i uparcie wmawiałam Basi, w rozmowie telefonicznej, że "dziś to nic nie widać, ale się przejaśnia i jutro zgodnie z planem idziemy do Gąsienicowej". Oczywiście wierzyłam w to, taka ze mnie niepoprawna optymistka. A jakże, w sobotę rano, w 5-osobowej grupie udaliśmy się przez Dolinę Jaworzynki w kierunku Przełęczy między Kopami.






Gór nie było widać. Nadal powtarzałam, że na pewno wyjdzie słońce. Tak... Wesoło było, bo i my mieliśmy powody do śmiechu. Nasze słynne "tylko 10 minut" zaskoczyło Seweryna, który zapytał: "to kiedy dojdziemy do tego schroniska" i na Przełęczy między Kopami gorączkowo poszukiwał go wzrokiem. A tu do Murowańca jeszcze kawałek drogi. Wiało strasznie, więc długo nie nacieszyliśmy oczu widokami... a o zdjęciach już mowy nie było. Jak to tak?? Bez zdjęć? Nie może być! Fakt, że musiałam chuchać na baterie, bo non stop mi zamarzały, na szczęście telefon nie odmówił mi współpracy. Widok na Halę Gąsienicową był urzekający. Kościelec w tumanach śniegu oddawał się igraszkom z kolejna kochanką, tak że nic nie mogliśmy dojrzeć. Nie to żebyśmy chcieli podglądać, ale mógł nam zostawić widok na cokolwiek innego, a tu nic! A to wreda!

Dojrzeliśmy jednak członków szkolenia lawinowego. My z bliźniakiem, jako maniacy "focenia", zostaliśmy w tyle i mimo silnego wiatru, przerażającego zimna zrobiliśmy kilka zdjęć. Głównie wyglądało to tak, że Tomek robił, ja pozowałam. Miało się to zmienić w sierpniu, kiedy to on cały czas właził mi w kadr, ale tego pięknego, zimowego dnia jeszcze nic o tym nie wiedziałam (no tak, kto z kim przestaje...).



Po kilku minutach dołączyliśmy do pozostałej trójki, która grzała się w schronisku. A tam jedzonko, gorąca herbata. Aż nie chciało się wychodzić. "To co, idziemy nad Czarny Staw Gąsienicowy?" - moje pytanie zelektryzowało wszystkich. Nie spodziewali się go, ba, myśleli, że zapomniałam o tym, że chciałam iść trochę dalej niż tylko do schroniska. Nie wszyscy mieli ochotę wychodzić. Tylko najdzielniejsi i najbardziej wytrwali śmiałkowie zdecydowali się na walkę z chłodem i głodem (tzn. najedzeni byliśmy i ja o dziwo zmusiłam się do jedzenia, z czym mam zawsze problemy). I tak Basia, Tomek i Iva ruszyli w nieznane... I rzeczywiście znane okazało się nieznane. Widoczność była prawie zerowa, wiatr i śnieg smagał po twarzy. Dodatkowo zapomniałam zabrać okularów, co utrudniało mi wędrówkę, ale uparcie szłam przed siebie.


I szliśmy, szliśmy, szliśmy... A wokół ledwo widać kontury gór, a Czarny Staw Gąsienicowy daleko, choć przeszliśmy już spory odcinek szlaku. Co robić? Iść dalej? Zawrócić? Nie widać nawet naszych śladów, które teoretycznie powinny za nami zostawać. No nic, zapadła decyzja, wracamy... Trochę szkoda, a z drugiej strony... (uwielbiam te dylematy, gdy zawracam ze szlaku). Po godzinie od pozostawienia współtowarzyszy w ciepłym schronisku, stajemy przed Murowańcem. Nawet mi się wchodzić nie chce, czekam samotnie na zewnątrz. Czas ruszać w drogę powrotną. Może szlakiem do Brzezin? E, nie, jeszcze tam nie szliśmy, a w taką pogodę nie ma sensu iść nieznaną drogą... Kierujemy się znów pod górę na Przełęcz między Kopami... Już teraz wiem, po co są tyczki na szlaku... (nie to, żebym nie wiedziała, ale tego dnia dowiedziałam się jak bardzo są one potrzebne podczas zawieruchy). Widoczność z każdą minutą się pogarsza. Nie widzę idącego przede mną 3 metry Tomka. O tyczkach nie wspominając. Odwracam się, na szczęście widzę zarysy postaci Basi, Ali i Seweryna. Co chwila muszę przysiadać, bo wieje z taką siłą, że ledwo utrzymuje równowagę, gdyby nie kijki trekkingowe na pewno kilka razy bym leżała (a wszyscy mi mówili "jedz Iva", to nie, bo "ja o linię muszę dbać"). Cholera, a w zeszłym roku było tu tak przyjemnie. Słonko grzało. Jakoś udaje nam się dojść do Przełęczy. Którędy teraz? Przez Boczań. I tutaj warunki nic się nie poprawiają. W pewnym momencie czuję, że tracę równowagę i gdyby nie to, że znowu padam na śnieg obsunęłabym się gdzieś na dół. Nic to, trzeba iść dalej. Wreszcie ukochana granica lasu. I już można odetchnąć. Czuje, że przy upadku naciągnęłam ścięgno i średnio mi się idzie, więc w kilku miejscach stosuję "dupozjazdy". Na szczęście nie sama. Wszyscy jesteśmy zmęczeni, ale humory mamy wyborne. Jednak adrenalina działa pozytywnie. I tak dochodzimy do Kuźnic, wsiadamy w ostatniego busa jadącego na Pardałówkę i po gorącej kąpieli idziemy zjeść coś kalorycznego. Z nieudawanym apetytem pochłaniam gigantyczne placki po zbójnicku. Późnym wieczorem integracja i ustalanie planów na dzień kolejny. Wychodzi na to, że nikt nie chce już iść ze mną w góry.

Niedziela. Pogoda bez zmian. Coś jakby odwilż...? Miałam wybrać się nad Morskie Oko, ale jakoś odchodzi mi ochota na długa jazdę busem. Co teraz? Kolejka na Kasprowy akurat nie kursuje. No szlag by to trafił. I zawsze w takiej sytuacji co robię? Oczywiście wybieram się do Doliny Kościeliskiej. Widoków nie ma nadal, ale przecież nie będę włóczyła się po Krupówkach.




Docieram do schroniska, piję herbatkę, zajadam się czekoladą, odpoczywam. Następnie wyruszam samotnie nad Smreczyński.


Zero ludzi. Cisza i spokój. Mogę w końcu pobyć sama ze swoimi myślami. Poukładać sobie wszystko w głowie. Chandra ucieka, a ja czuję się lekko i świeżo. Mogę wracać. Jednak cholerne ścięgno tak mnie boli, że ledwo idę, ale idę. To najważniejsze. I iść będę zawsze do przodu. W tym czasie w Dolince za Mnichem spada lawina. Stacje radiowe podają, że w okolicach Morskiego Oka. Ja nie mam zasięgu, a wszyscy Ci, którzy wiedzieli, że mam iść nad Morskie Oko wydzwaniają do mnie (bardzo inteligentnie rano tylko Basi napisałam, że będę w Kościeliskiej). Po odzyskaniu zasięgu muszę więc wykonać masę telefonów, że żyje i nic mi nie jest.

Poniedziałek. Dzień wyjazdu. Słońce. W końcu widzę Tatry. Hura. Już nawet nie narzekam, że tak późno się pokazały. To znak, że mnie kochają i że mam szybko wrócić. ;)