piątek, 25 marca 2016

Kąpielowe dumanie

Podczas kąpieli powstał w mojej głowie piękny wpis. Żałuję, że nie miałam kartki i ołówka. Może jednak uda mi się zawrzeć tutaj coś z tego o czym myślałam. A w mojej głowie natłok myśli... Jedne bardziej optymistyczne, drugie mniej. Ważne, że myślę. ;) 

Skończyłam czytać kolejną książkę. Tym razem wzięłam coś na odmóżdżenie. "Życie z blondynką" Ewy Manasterskiej to lektura łatwa, lekka i przyjemna. W tym roku to pierwsza książka, przy której nie musiałam być skupiona nawet w 5%, a trochę już przeczytałam. Dla niektórych tego typu lektura to marnowanie czasu. Z jednej strony tak, ale wolę zmarnować go w taki sposób, niż ślęczeć przy komputerze i grać w ogłupiające gry. 

Zdałam sobie sprawę, że ostatnio moją jedyną rozrywką są właśnie książki. Czytam codziennie. Są jeszcze kolorowanki, ale na razie brak mi na nie weny... Chciałabym raz na jakiś czas iść do kina, na koncert... Jednak wychowując samotnie dziecko nie ma na to czasu. Nie, nie skarżę się, bo chwile z synem są najpiękniejszymi w życiu i nie zamieniłabym je na żadne inne. Cudowne jest uczucie, gdy rano zamiast budzika słychać w łóżeczku obok: "eeee". ;) Co oznacza: "Mamo, ja już nie śpię. Nie udawaj, że śpisz. Choć mnie poprzytulać i zrób mi mleko." ;) A później małe rączki trzymają za szyję. Dziecko się przytula, buziakuje (gryzie w brodę) i uśmiecha się. :) Chciałabym być najlepszą mamą dla swojego małego synka. 

Siedzę, czytam to co napisałam i zastanawiam się, czy to jest to o czym myślałam podczas kąpieli. I właściwie nie wiem, ale czy to ważne? Może jednak o tym, o czym myślałam, nie chciałam napisać, tylko pomyśleć... Pora położyć się spać, bo mój osobisty "budzik" zadzwoni grubo przed 6:00. :) Jeszcze tylko tytuł postu...

sobota, 19 marca 2016

Krywaniu czy Ci nie żal...? - 10.08.2014

Sierpień 2014 - dzień 2.

Niedziela. Pobudka o 5:00. Śniadanie, prysznic. Zbiórka o 6:00. Niestety nie wszyscy wiedzą co to punktualność. (Cholerka, przecież ja nie znoszę niepunktualności!!!)

Pogoda jak marzenie. Słoneczko przygrzewa przez szybę auta. Po 1,5 godzinnej podróży  dojeżdżamy na parking przy nieistniejącym już schronisku Vazecka chata. Szukamy zielonego szlaku i ruszamy przed siebie. 
Krywań troszkę się przed nami chowa, ale jeszcze się tym nie martwimy, bo przecież prognozy są dobre... i od czasu do czasu chmury uciekają w siną dal... A widoki są bajeczne. :)


No... może nie do końca... ale wtedy o tym nie wiedzieliśmy... Poza tym takie chmurki zawsze ciekawie wychodzą na zdjęciach. ;) I ja lubię mroczne krajobrazy. ;)
Już na Rozdrożu pod Krywaniem pogoda zaczęła się zmieniać. Nadal jednak nie byliśmy świadomi ogromu tragedii... 
Gdzieś w okolicach Małego Krywania widoki zaczęły się chować...
Zaczęło pomrukiwać... (i to nie był niedźwiedź). Po drodze kilku z nas się wykruszyło. Z idącej piątki została najbardziej wytrwała trójka. ;) W głowie kłębiły się myśli: "Iść dalej, czy zawrócić? Krywań i tak jest skąpany we mgle... Znowu gdzieś grzmotnęło. Ale nie pada. No to iść... nie iść... iść... nie iść..." Z takim mętlikiem w głowie w końcu doszliśmy na szczyt. A tam widoki...! Krzyż było widać tylko jak się do niego bliżej podeszło :P Ale lansiarskie zdjęcie jest! ;)  
I zapierające dech w piersiach widoki również. :P
Po dość długiej sesji zdjęciowej nadszedł czas odwrotu. Na przejaśnienie nie było szans (tak myśleliśmy wtedy... wrrr...) Czwarty zawodnik dotarł na szczyt, gdy my schodziliśmy. Wyprułam do przodu, żeby odnaleźć samotną B. oczekującą naszego powrotu.

Gdybym tylko wiedziała, że po deszczu i niewielkiej burzy będzie tak:  
 ...siedziałabym na Krywaniu 1-2 godziny, by zobaczyć widok z niego... A tak... pozostał niedosyt. Choć była też satysfakcja z wejścia. :)
 "Ty złośliwcze! Ty!"
Pozostał powrót.








Troszkę żałuję, że nie widziałam widoków z Krywania. Czy kiedyś będzie jeszcze szansa, żeby wejść i ujrzeć drugą stronę? Wierzę, że tak. Nadal mam marzenia i nadal będę nimi żyć (w końcu nazwa bloga zobowiązuje), a skoro mam marzenia, to będę je powoli realizować. :)

poniedziałek, 7 marca 2016

Simone Moro "Zew lodu"

Książka stała na półce kilka miesięcy. Czyli tak jak kilka innych, które kupiłam, a wciąż brakuje mi czasu, żeby je przeczytać, bo korzystam jeszcze z bibliotek. Wiadomo, że jak jest moja, to nikt mi jej nie zwinie sprzed nosa i w każdej chwili mogę po nią sięgnąć. ;) Impulsem do jej przeczytania było zimowe wejście autora, Muhammada Aliego oraz Alexa Txikona na Nanga Parbat 26 lutego 2016 roku. Cieszę się, że to właśnie Simone Moro zmierzył się z tą górą, po pierwsze dlatego że z wykształcenia jest bibliotekarzem, a więc mamy coś wspólnego (nie z wykształcenia, ale jestem bibliotekarką) ;) a po drugie dlatego że to człowiek skromny, lubiący Polaków i niejednokrotnie o tym mówiący. 

"Zew lodu" to opowieść o zmaganiu się z najwyższymi górami zimą. Simone wspomina pierwszą wyprawę na Annapurnę, o której więcej napisał w "Komecie nad Annapurną" (cudowna, ciepła książka, którą z całego serca polecam) i śmierć przyjaciela Anatolija Bukriejewa podczas owej wyprawy. Niesamowite jest to, że duch Anatolija towarzyszy podczas wszystkich wypraw Moro, o czym niejednokrotnie pisze, co więcej podczas czytania też się to odczuwa. Dla Simone, mam takie wrażenie, Anatolij jest wiecznie żywy, może dlatego że on cały czas o nim pamięta.

Simone Moro opowiada nie tylko o sukcesach (zdobyciu zimą Sziszpangmy, Makalu, Gaszerbruma II), ale również o porażkach (pierwszej próbie pokonania Sziszapangmy, próbie wejścia na Broad Peak). Tylko czy rozpatrywać te próby jako porażki? Może niedokończone marzenia, bo przecież największym sukcesem w górach bardzo wysokich jest przeżycie. Bezpieczne wejście i zejście ze szczytu. Co z tego, że Simone był o krok od zdobycia Broad Peaku, jeśli nie miał szansy na bezpieczne zejście do bazy.

"Zew lodu" to nie tylko opisy zimowych wypraw. To również książka mówiąca o przyjaźni (z Denisem Urubko, czy tragicznie zmarłym Anatolijem Bukriejewem na Annapurnie), refleksje dotyczące życia i śmierci, wspinania. Simone często na kartach książki wspomina Polaków, którzy wywarli na niego duży wpływ, m.in. o Krzysztofa Wielickiego. Ciepło wypowiada się o Piotrku Morawskim (niestety już nieżyjącym), z którym wszedł zimą na Sziszapangmę i próbował zdobyć Broad Peak.

Na uwagę zasługuje fakt, że książka powstawała podczas zimowej wyprawy na Nanga Parbat w 2012 roku. I właściwie trochę cieszę się, że przeczytałam ją właśnie teraz, już "po wszystkim", bo to dowodzi, że "prawie niemożliwe marzenia" się spełniają. ;)

Jeszcze taka refleksja na koniec: w tzw. "wyścigu" na Nanga Parbat brali też udział w tym roku Polacy, ale wcześniej zrezygnowali z różnych powodów. Z niezdobytych ośmiotysięczników została tylko K2. Czy i komu pozwoli Ona wejść na siebie zimą? Czy będzie to Polak? Czy może Moro i Urubko? Czas pokaże. Mam tylko nadzieję, że jeśli dopuści kogoś na szczyt, to pozwoli tej czy tym osobo bezpiecznie wrócić do domu.