czwartek, 31 grudnia 2015

Żegnaj Stary Roku

Dziś pożegnamy Stary Rok. Jaki był dla mnie? I dobry i zły. Najlepsze co mi się w nim przydarzyło to urodzenie syna. Choć szczerze przyznam, że wyobrażałam sobie troszkę inną kolejność związaną z przyjściem na świat małej kruszynki. Oświadczyny, ślub, podróż poślubna, a dopiero ciąża. ;) A rozpoczęło się od ciąży i urodzenia małej istotki. Ale nie żałuję. Bo kocham synka najbardziej na świecie.

Przeczytałam w tym roku 60 książek. A może 60 i pół ;) bo tej jednej już nie dokończę. I jak ją teraz policzyć? Na ten rok? Czy na przyszły? :P  Jeszcze nigdy nie udało mi się tyle przeczytać. Zawsze było ich ok. 56. ;) Ale ciąża i zwolnienie lekarskie, przed którym się broniłam (częste wizyty w szpitalu), pokrzyżowały moje plany. Coś musiałam robić poza spaniem. ;)  
Tak, liczę, dla siebie, orientacyjnie. :) 

To był inny rok niż wszystkie. Duże znaczenie miało to, że byłam w ciąży i nie czułam się super dobrze. Musiałam na siebie uważać. Po raz pierwszy od 7 lat nie byłam w Tatrach. Bardzo brakowało mi gór latem, ale się z tym pogodziłam i choć było mi trochę przykro, potrafiłam sobie ułożyć w głowie to, że przecież jeszcze w nie pojadę, a teraz najważniejszy jest syn. :) Nie muszę "używać życia" już, przyjdzie na to czas. Szkoda, że nie wszyscy to rozumieją, ale co mnie oni właściwie obchodzą?

Miałam uzupełnić blog we wpisy z moich małych podroży z 2014 roku, ale się to nie udało. :D W ciąży nie chciało mi się siedzieć przy kompie, a gdy pojawił się Wiktorek też nie zawsze chce mi się siedzieć i pisać. Wolę poczytać albo po prostu poleżeć i odpocząć. ;) Co prawda trochę nadrobiłam zaległości, ale jeszcze nie wszystkie. ;)

Z moich obserwacji wynika, że mając dziecko nie jest do końca tak, że nie ma czasu na oddawanie się swoim przyjemnościom. Jest go mniej, ale można się tak zorganizować, żeby zrobić coś dla siebie. Trzeba po prostu trochę się poprzestawiać. Pewnie po powrocie do pracy znów będzie trzeba na nowo wszystko ustawiać, ale mam jeszcze pół roku, więc na zapas nie będę się martwić.

Czego oczekuję od Nowego Roku? Nie wiem. Może tego, żeby był spokojniejszy i weselszy niż końcówka tego. Nie mam żadnych postanowień. Nie zamierzam schudnąć, ani przytyć. Chcę po prostu być. I żyć...

I tak już na zakończenie przytoczę jeden z moich ulubionych cytatów, który zawsze podnosi mnie na duchu:

"A niebo z chmur się przetrze po największej burzy.
A wszystko co najlepsze może się powtórzyć!"

Tego sobie i wszystkim życzę. :)

czwartek, 24 grudnia 2015

Świąteczne rozmyślania

W dzieciństwie z niecierpliwością czekałam na Święta. Co roku tata przynosił żywą choinkę, którą pięknie przystrajaliśmy świątecznymi dekoracjami. W domu czuć było zapach świerku... czy sosny? Pamiętam niezwykłe ozdoby. Szczególne miejsce zajmowały 2 pajacyki. Do dziś zachował się tylko jeden i to w dodatku z jedną nogą, ale też wisi na honorowym miejscu na choince (co prawda sztucznej...). Dbam o niego, bo to jedna z niewielu rzeczy, które mają duszę, sprawia że znów czuję się trochę dzieckiem i dzięki niemu zachowało się odrobinę świątecznej atmosfery. Zostało też kilka starych muchomorków i 3 srebrne szyszki...

Mała Iwonka w radosnym nastroju czekała na karpia i kapustę z grochem... Zjadałam nawet śledzie, których przez cały rok nikt by we mnie nie wmusił. Co prawda prawie z zamkniętymi oczami i niejakim wstrętem ;) ale co tradycja to tradycja i trzeba było spróbować każdą potrawę. Dziś śledzie jem z apetytem, i nie tylko w Wigilię.

Wspólne śpiewanie kolęd dopełniało wigilijną kolację. No i przychodził Mikołaj :) tylko tata gdzieś wtedy znikał na chwilę. ;) Do dziś nie wiem czemu nie widziałam ich nigdy razem. Choć wydaje mi się, jeśli pamięć mnie nie myli, że jeden jedyny raz był i tata i Mikołaj. :)
I śnieg, mnóstwo śniegu sprawiało, że było po prostu cudownie.
Od kilku... kilkunastu lat święta mnie już tak nie cieszą. Choć zdarzały się lata w tym czasie, że czułam magię świąt. 

A dziś? Dziś, gdyby nie syn, w ogóle nie czułabym świątecznej atmosfery. Dla niego mam siłę się uśmiechać, choć w tym roku przy wigilijnym stole będzie to trudne. To będą pierwsze święta, w które nie do końca będę miała czyste serce, bo są ludzie, którym nie wybaczę tak szybko i sprawy, o których nie jestem w stanie zapomnieć. Może kiedyś... Wiem, że to czas wybaczenia, ale na niektóre rzeczy jest dla mnie jeszcze zbyt wcześnie. Nie lubię gdy ktoś mnie naciska, to sprawia, że zamykam się na tę osobę... A na tych, którzy mnie zranili zamykam się dwa razy szczelniej.

Życzę sobie,  bym kiedyś jeszcze poczuła prawdziwą magię Świąt. I abym potrafiła wybaczyć, bo nie zapomnę nigdy...

sobota, 19 grudnia 2015

Na Kościelcec? Nie idę! A może jednak...;) - 02.07.2014

Ciąg dalszy tatrzańskiego urlopu czerwcowo-lipcowego 2014 - dzień 5.

Plany, plany, plany... wzięły w łeb, bo pogoda była strasznie kapryśna. Miałam nawet plan wcześniej wrócić do domu, ale tego dnia akurat rano nie padało. Wyjrzałam przez okno - Giewont widać. Wyszłam na przystanek - Tatry nawet widać... chociaż kłębiły się nad nimi czarne chmury. Pomyślałam: "może spacer do Gąsienicowej, a później się zobaczy". Do Kuźnic z Pardałówki musiałam dojść na własnych nogach, bo niestety pierwszy bus przewidziany był dopiero za godzinę. I co? I zaczęło mżyć... ale gdy weszłam na szlak prowadzący przez Boczań wyszło słońce...



Niestety nie cieszyłam się nim długo... zaczęło znowu padać... widoki nie powalały... 



Uparłam się jednak, że dojdę do schroniska. O dziwo widoki nie były najgorsze. Co prawda klasyka była "przydymiona", ale co klasyka to klasyka. ;)






Schronisko tuż tuż... 


 ...mogłam w końcu zjeść śniadanie. Z nadzieją co jakiś czas wyglądałam przez okno, żeby sprawdzić czy jeszcze pada... padało... ale po ok. 40 minutach wyszło słońce... Podjęłam decyzję o spacerze nad Czarny Staw Gąsienicowy, jednak już po 15 minutach słońce schowało się za chmurami i znowu.... wrrr zaczęło co jakiś czas siąpić...

Siły dodawał mi jednak On. ;)




Niestrudzenie szlam dalej, aż w końcu ukazał się moim oczom bardzo znajomy widok...


Usiadłam na kamieniu i pogrążyłam się w swoich myślach... robiąc przy tym zdjęcia...
  




Ciągnęło mnie tam...  



...ale zdawałam sobie sprawę z tego, że dziś nie jest to dobry pomysł. Zaczęłam się zastanawiać co w takim razie dalej? "Wracać? Bez sensu. Może wleźć choć na Karb..."  



Wiatr na szczęście przegonił deszcz, więc opuściłam swój kamień i pozwoliłam by niosły mnie nogi, myśli i serce.




Hmmm... Kościelec...? Nie, nie, tam dziś nie idę... 

  
"Iva... jesteś pewna?"
"Ależ oczywiście! W taką pogodę? Pierwszy raz miałam piękne słońce, a na szczycie nie posiedziałam długo, bo zbliżała się burza. Dobrze, że w miarę szybko zeszłam, bo gdyby mnie wtedy deszcz tam spotkał, to chyba bym zleciała... A dziś jest gorzej. Nie będę ryzykować. A wtedy, w październiku, gdy wchodziłam po raz drugi, to było cholernie ślisko po tym śniegu lodowym. Nie, dziś dam sobie spokój."
"Ach, tak?"
"Tak..."
"Skoro tak mówisz..." 



"Podejdę tylko troszkę. Zobaczę jak się sytuacja będzie przedstawiać. Jeśli będzie się chmurzyć, zawrócę."
"Przecież nic nie mówię... rób jak chcesz.... ale spójrz, nikt nie wchodzi tylko Ty. Ci, którzy mieli wejść już schodzą, ale Ty oczywiście musiałaś tyle czasu siedzieć na Stawem i zdjęcia robić."
"Myślałam."
"Taaa, zawsze myślisz. Może byś tak raz przestała!"
"Nie potrafię..."
"Rób jak uważasz i daj mi spokój!"
"...." 



Miałam nie wchodzić na Kościelec, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Coś bardzo silnego mnie tam ciągnęło, może to ten wiatr...? Weszłam, zrobiłam kilka zdjęć i zaraz zaczęłam schodzić.  





W drodze powrotnej nie wstępowałam już do schroniska. Wolałam nacieszyć oczy widokami. Tak wiem, może nie były wymarzone, ale mój urlop w Tatrach powoli dobiegał końca, więc postanowiłam ostatnie chwile wykorzystać maksymalnie.





Standardowo - powrót przez Dolinę Jaworzynki.




Dzień skończył się pięknie... Zaczęło lać, gdy tylko dotarłam na kwaterę.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Popijając kawę wśród watahy wilków ;) - o "Wilkach" Adama Wajraka

Lubię poranki, gdy kawa parzy się w kawiarce, a ja powoli szykuję sobie śniadanie. Aromat boskiego napoju roznosi się po całym domu. Syn jeszcze śpi albo przed chwilą zasnął po jedzeniu. Mam wtedy czas tylko dla siebie i dla swoich przyjemności. Takich poranków nie ma dużo, bo ostatnio przeważnie wolę dłużej pospać z synkiem, ale od czasu do czasu pozwalam sobie na samotne śniadanie. Tylko ja, kawa i książka. 

Jeśli już o książce mowa... Przeczytałam "Wilki" Adama Wajraka. Czekałam dość długo, żeby ją kupić, bo zwyczajnie szukałam miejsca gdzie zrobię to najtaniej. (Mając dziecko trzeba liczyć się z tym, że na wszystko pozwolić sobie nie można. Ale nie mogę zrezygnować z czegoś co kocham i co sprawia mi przyjemność i raz na jakiś czas wzbogacam swoją biblioteczkę o ciekawe pozycje.) I znalazłam z darmową dostawą do domu.

Kilka słów o książce.  Adam Wajrak wprowadza nas do Puszczy Białowieskiej na poszukiwanie wilków. Opisuje przy tym historię dotyczącą ich prześladowań "od początku ich istnienia". Dużo mówi  tym, że wilki wcale nie są groźne dla ludzi i ich zwierząt jeśli zostawi się je w spokoju i przestanie rozbijać ich watahy. Tylko pełna rodzina wilków ma szansę na skuteczne polowanie na żubra, sarnę, czy inne duże zwierzę, by się wyżywić. Jej rozbicie jest powodem, dla którego wilki zjadają owce, zwyczajne szukają łatwego łupu. Niestety myśliwi i kłusownicy wciąż prześladują te jakże piękne zwierzęta. W samej książce jest kilka przykładów drastycznej śmierci wilków. Gdy czytałam o konaniu Zbója czy śmierci Rudej we wnykach było mi przykro. A ile tych zwierząt ginie i o ich śmierci nikt się nie dowie, aż strach pomyśleć. 

Wajrak opowiedział w książce początki swojej fascynacji wilkami, o strachu przed nimi, o stopniowym jego pokonywaniu, wreszcie o tym, że to człowiek dla wilków jest przerażający i unikają z nim kontaktu. Warto sięgnąć po lekturę "Wilków" i dowiedzieć się kilku spraw z nimi związanych. 

Przyznaję, że książkę czytało się świetnie i dawkowałam sobie powoli tę przyjemność. Z jednej strony chciałam ją szybko przeczytać, a z drugiej... miło było "posiedzieć" w świecie wilków. ;) Chętnie odwiedzę kiedyś Puszczę Białowieską. :)

"Wilk jest więc w naszej kulturze demonem, symbolem dzikości, nienasycenia, ciemności, krwiożerczości. Nawet jak się nad tym nie zastanawiamy, ten przekaz powoli do nas trafia i osadza się w najdalszych zakątkach mózgu. Pokłady strachu siedzą sobie potem w naszej głowie. Możemy się nigdy o nich nie dowiedzieć albo też odkryć je w sobie nagle i nieoczekiwanie. Ja tak miałem ze żmijami i niedźwiedziami polarnymi. I właśnie z wilkami."

środa, 9 grudnia 2015

A ja byłam w Raju, Słowackim Raju ;) - 01.07.2014

Ciąg dalszy tatrzańskiego urlopu czerwcowo-lipcowego 2014 - dzień 4.

Jeszcze w poniedziałek zanim wyruszyłam do Doliny Kościeliskiej w ciągu minuty podjęłam decyzję o zakupie wycieczki do Słowackiego Raju, który marzył mi się już jakiś czas. Pomyślałam, że jeśli pogoda znów będzie dupna, to mnie szlag trafi, więc lepiej, żebym gdzieś uciekła. Poza tym przeważnie gdy w Zakopanem pada na Słowacji świeci słońce. Jak pomyślałam tak zrobiłam. Nie muszę dodawać, że całą noc padało... a rano... gór nie było widać. 
 
O godzinie 8:00 wsiadłam do autobusu pewnej fajnej firmy ;) i razem z miłą grupą osób, dwoma bardzo fajnymi przewodnikami wyruszyliśmy do Podlesoka, skąd o 10:15 rozpoczęliśmy wędrówkę Suchą Belą. 



 Pierwszy lans ;)


Sucha Bela nie była jednak sucha. Przewodnik Michał mówił, że dawno nie było tyle wody i że jesteśmy wybrańcami;) 

Tak, tak, tędy szliśmy ;) 



Przejście przez Misove vodopady w wąwozie Sucha Bela.


 
Tędy też trzeba było przejść:D


W tym miejscu już nikt nie miał suchych nogawek spodni :P niektórzy nawet mieli wodę po kolana, inni nawet i do pasa.






 
A taki tam lans, choć był zakaz fotografowania. :P 



Od teraz będzie sucho. ;)


Klastorisko 


Tatry...

Pozostałości klasztoru kartuzów z XIII wieku na Klastorisku.


Nadszedł czas powrotu do Podlesoka. Część grupy poszła z Szymkiem łatwiejszą i krótszą trasą, a część z Michałem Przełomem Hornadu. Oczywiście byłam w tej drugiej grupie ;) Deptałam przewodnikowi po piętach :P Zresztą nasza 9-osobowa grupa była nie do zdarcia. Mieliśmy świetny czas. Michał był z nas dumny.






I koniec...


Powrót do Zakopanego.


Dzień się jednak nie skończył. Po powrocie do zakopanego okazało się, że całkiem ładnie widać Tatry. Nie mogłam zmarnować ani minuty pięknej słonecznej pogody... ;) więc po szybkim prysznicu pobiegłam na Antałówkę na zachód słońca...