wtorek, 8 października 2013

Wiatr w oczy... czyli białe szaleństwo w Tatrach

Nic nie zapowiadało tragedii... Nie, nie tak. Nic nie wskazywało no to, że nie dane będzie nam zobaczyć Tatr. Nie, też nie tak, bo wszystko przemawiało za tym. Spróbuję jeszcze raz. Był luty 2013 roku (tak banalnie? no niech Ci będzie). Dopadła mnie paskudna zimowa chandra. Na zewnątrz mróz, ciemno (to była najciemniejsza zima od kilkudziesięciu lat). Brrrrrrr A pamiętam, gdy spadł pierwszy śnieg cieszyłam się jak dziecko i wszystkim powtarzałam, że w końcu jest zima, musi być biało. Nie było dnia, żebym nie leżała w fantastycznym puchu. O jak miło było robić aniołka.
No, ale wracajmy do lutego i chandry spowodowanej, a mniejsza o to, po prostu chandry... Coś trzeba było zrobić, żeby odbić się od dna, żeby chandra nie przerodziła się w depresją. Wpadłam na genialny pomysł, że czas jechać w Tatry, które są dla mnie lekarstwem na wszystko. Namówiłam Basię i Tomka (ok, nie musiałam namawiać, oni zawsze chętnie jeżdżą w Tatry jeśli wiedzą, że i ja jadę) i mimo nieciekawych prognoz pogodowych spotkaliśmy się 23 lutego jak zawsze na Pardałówce u Doroty. Ja przyjechałam dzień wcześniej grubo po 14 i uparcie wmawiałam Basi, w rozmowie telefonicznej, że "dziś to nic nie widać, ale się przejaśnia i jutro zgodnie z planem idziemy do Gąsienicowej". Oczywiście wierzyłam w to, taka ze mnie niepoprawna optymistka. A jakże, w sobotę rano, w 5-osobowej grupie udaliśmy się przez Dolinę Jaworzynki w kierunku Przełęczy między Kopami.






Gór nie było widać. Nadal powtarzałam, że na pewno wyjdzie słońce. Tak... Wesoło było, bo i my mieliśmy powody do śmiechu. Nasze słynne "tylko 10 minut" zaskoczyło Seweryna, który zapytał: "to kiedy dojdziemy do tego schroniska" i na Przełęczy między Kopami gorączkowo poszukiwał go wzrokiem. A tu do Murowańca jeszcze kawałek drogi. Wiało strasznie, więc długo nie nacieszyliśmy oczu widokami... a o zdjęciach już mowy nie było. Jak to tak?? Bez zdjęć? Nie może być! Fakt, że musiałam chuchać na baterie, bo non stop mi zamarzały, na szczęście telefon nie odmówił mi współpracy. Widok na Halę Gąsienicową był urzekający. Kościelec w tumanach śniegu oddawał się igraszkom z kolejna kochanką, tak że nic nie mogliśmy dojrzeć. Nie to żebyśmy chcieli podglądać, ale mógł nam zostawić widok na cokolwiek innego, a tu nic! A to wreda!

Dojrzeliśmy jednak członków szkolenia lawinowego. My z bliźniakiem, jako maniacy "focenia", zostaliśmy w tyle i mimo silnego wiatru, przerażającego zimna zrobiliśmy kilka zdjęć. Głównie wyglądało to tak, że Tomek robił, ja pozowałam. Miało się to zmienić w sierpniu, kiedy to on cały czas właził mi w kadr, ale tego pięknego, zimowego dnia jeszcze nic o tym nie wiedziałam (no tak, kto z kim przestaje...).



Po kilku minutach dołączyliśmy do pozostałej trójki, która grzała się w schronisku. A tam jedzonko, gorąca herbata. Aż nie chciało się wychodzić. "To co, idziemy nad Czarny Staw Gąsienicowy?" - moje pytanie zelektryzowało wszystkich. Nie spodziewali się go, ba, myśleli, że zapomniałam o tym, że chciałam iść trochę dalej niż tylko do schroniska. Nie wszyscy mieli ochotę wychodzić. Tylko najdzielniejsi i najbardziej wytrwali śmiałkowie zdecydowali się na walkę z chłodem i głodem (tzn. najedzeni byliśmy i ja o dziwo zmusiłam się do jedzenia, z czym mam zawsze problemy). I tak Basia, Tomek i Iva ruszyli w nieznane... I rzeczywiście znane okazało się nieznane. Widoczność była prawie zerowa, wiatr i śnieg smagał po twarzy. Dodatkowo zapomniałam zabrać okularów, co utrudniało mi wędrówkę, ale uparcie szłam przed siebie.


I szliśmy, szliśmy, szliśmy... A wokół ledwo widać kontury gór, a Czarny Staw Gąsienicowy daleko, choć przeszliśmy już spory odcinek szlaku. Co robić? Iść dalej? Zawrócić? Nie widać nawet naszych śladów, które teoretycznie powinny za nami zostawać. No nic, zapadła decyzja, wracamy... Trochę szkoda, a z drugiej strony... (uwielbiam te dylematy, gdy zawracam ze szlaku). Po godzinie od pozostawienia współtowarzyszy w ciepłym schronisku, stajemy przed Murowańcem. Nawet mi się wchodzić nie chce, czekam samotnie na zewnątrz. Czas ruszać w drogę powrotną. Może szlakiem do Brzezin? E, nie, jeszcze tam nie szliśmy, a w taką pogodę nie ma sensu iść nieznaną drogą... Kierujemy się znów pod górę na Przełęcz między Kopami... Już teraz wiem, po co są tyczki na szlaku... (nie to, żebym nie wiedziała, ale tego dnia dowiedziałam się jak bardzo są one potrzebne podczas zawieruchy). Widoczność z każdą minutą się pogarsza. Nie widzę idącego przede mną 3 metry Tomka. O tyczkach nie wspominając. Odwracam się, na szczęście widzę zarysy postaci Basi, Ali i Seweryna. Co chwila muszę przysiadać, bo wieje z taką siłą, że ledwo utrzymuje równowagę, gdyby nie kijki trekkingowe na pewno kilka razy bym leżała (a wszyscy mi mówili "jedz Iva", to nie, bo "ja o linię muszę dbać"). Cholera, a w zeszłym roku było tu tak przyjemnie. Słonko grzało. Jakoś udaje nam się dojść do Przełęczy. Którędy teraz? Przez Boczań. I tutaj warunki nic się nie poprawiają. W pewnym momencie czuję, że tracę równowagę i gdyby nie to, że znowu padam na śnieg obsunęłabym się gdzieś na dół. Nic to, trzeba iść dalej. Wreszcie ukochana granica lasu. I już można odetchnąć. Czuje, że przy upadku naciągnęłam ścięgno i średnio mi się idzie, więc w kilku miejscach stosuję "dupozjazdy". Na szczęście nie sama. Wszyscy jesteśmy zmęczeni, ale humory mamy wyborne. Jednak adrenalina działa pozytywnie. I tak dochodzimy do Kuźnic, wsiadamy w ostatniego busa jadącego na Pardałówkę i po gorącej kąpieli idziemy zjeść coś kalorycznego. Z nieudawanym apetytem pochłaniam gigantyczne placki po zbójnicku. Późnym wieczorem integracja i ustalanie planów na dzień kolejny. Wychodzi na to, że nikt nie chce już iść ze mną w góry.

Niedziela. Pogoda bez zmian. Coś jakby odwilż...? Miałam wybrać się nad Morskie Oko, ale jakoś odchodzi mi ochota na długa jazdę busem. Co teraz? Kolejka na Kasprowy akurat nie kursuje. No szlag by to trafił. I zawsze w takiej sytuacji co robię? Oczywiście wybieram się do Doliny Kościeliskiej. Widoków nie ma nadal, ale przecież nie będę włóczyła się po Krupówkach.




Docieram do schroniska, piję herbatkę, zajadam się czekoladą, odpoczywam. Następnie wyruszam samotnie nad Smreczyński.


Zero ludzi. Cisza i spokój. Mogę w końcu pobyć sama ze swoimi myślami. Poukładać sobie wszystko w głowie. Chandra ucieka, a ja czuję się lekko i świeżo. Mogę wracać. Jednak cholerne ścięgno tak mnie boli, że ledwo idę, ale idę. To najważniejsze. I iść będę zawsze do przodu. W tym czasie w Dolince za Mnichem spada lawina. Stacje radiowe podają, że w okolicach Morskiego Oka. Ja nie mam zasięgu, a wszyscy Ci, którzy wiedzieli, że mam iść nad Morskie Oko wydzwaniają do mnie (bardzo inteligentnie rano tylko Basi napisałam, że będę w Kościeliskiej). Po odzyskaniu zasięgu muszę więc wykonać masę telefonów, że żyje i nic mi nie jest.

Poniedziałek. Dzień wyjazdu. Słońce. W końcu widzę Tatry. Hura. Już nawet nie narzekam, że tak późno się pokazały. To znak, że mnie kochają i że mam szybko wrócić. ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz