Starorobociański
Wierch to najwyższy szczyt w części polskiej Tatr Zachodnich (2176 m n.p.m). Nic dziwnego,
że bardzo mnie tam ciągnęło. Zaplanowałam sobie, że zdobędę go podczas
czerwcowego wyjazdu. Miałam szczegółowo sporządzoną trasę. Niestety pogoda
spłatała mi figle. Od samego rana padało… a właściwie lało! Musiałam odpuścić,
co sprawiło mi ogromny wewnętrzny ból, ale wiedziałam, że postępuję rozsądnie.
Lipcowy
pobyt w Zakopanem nie zapowiadał się ciekawie. Większość dni mojego pobytu była
deszczowa. A przecież miałam iść na Starorobociański! W przedostatni dzień
rozpogodziło się. Nie wierzyłam oczom, że nie pada. Zerwałam się z łóżka i
szybko przygotowałam do wyjścia. Tatry osnute były jeszcze mgłą. Wędrówkę
rozpoczęłam ok. godz. 7. Trasę z Kir do schroniska na Hali Ornak zrobiłam
dokładnie w godzinę i 5 minut. Chciałam jak najszybciej dotrzeć na
Starorobociański. Po kilku dniach deszczu powietrze było dość ciężkie. Nie
ukrywam, że od Ornaku do Iwaniackiej Przełączy miałam mały kryzys. Szło mi się
naprawdę źle. Może było to też wynikiem małej ilości snu. Jednak nie poddałam
się. Zwolniłam tempo i podążałam dalej. Oddech mi się wyrównał i już w drodze
na Ornak szło mi się znakomicie. Niepokoiło mnie tylko to, że nie widziałam
gór… Mimo ciepła i przebijającego się słońca Tatry były ukryte w chmurach i we
mgle. Pierwsze wierzchołki zaczęły się wynurzać po ok. 2,5 godziny. Góry
zaczęły zrzucać kołderkę i budzić się ze snu. W pewnych momentach i ja byłam w
„puchu”…. co za wspaniałe uczucie obserwować takie zjawisko i w nim
uczestniczyć. Nie zamieniłabym tego za żadne skarby świata.
Rozkoszowałam się widokami i ciszą… Samotne
wędrówki mają to do siebie, że dobrze się podczas nich myśli. Można ułożyć
sobie w głowie wiele spraw. Zupełnie inaczej doświadcza się pewnych rzeczy. Chłonęłam
wszystko wokół. Nie mogłam oderwać oczu od gór i roślinek. Wypatrywałam kozic.
Tatry to nie tylko szczyty do zdobywania, to wspaniała przyroda, którą nie
sposób się nie zachwycić.
Po spacerze w
chmurach przez Ornak dotarłam do Siwej Przełęczy i dalej zmierzałam w kierunku
Gaborowej Przełęczy. Przez głowę przeleciała mi myśl, że może najpierw iść na
Bystrą… Jednak skręciłam w prawo na Starorobociański. Przy szlaku chodziły
kozice ♥ Nie mogło spotkać mnie nic lepszego podczas wędrówki. I chociaż kozice
się schowały, co jakiś czas przystawałam i patrzyłam czy jakaś nie pojawi się
znowu na horyzoncie. Samo wejście na Starorobociański trochę mnie zmęczyło.
Trasa prowadzi cały czas dość stromo pod górę, a kamienie się obsypują. Na
szczyt weszłam po ok. 30 minutach. Widoki po raz kolejny sprawiły, że poczułam
się jak w niebie. Chmury nieustannie „wpływały” na góry… Mogłabym tak siedzieć
bez końca (jak zawsze).
W drogę
powrotną udałam się w stronę Kończystego Wierchu. I znów spotkałam kozice, lecz
zanim zdążyłam włączyć aparat już ich nie było. Patrzyłam tylko jak znikają w
chmurach, które towarzyszyły mi przez cały czas mojej wędrówki. Czym jest
jednak zdjęcie w porównaniu z poczuciem wewnętrznej radości z takiego
spotkania…Gdy dotarłam na Kończysty
Wierch gór znów nie było widać… wokół otaczała mnie bardzo gęsta mgła. Dobrze,
że zaczął wiać wiatr, który chociaż trochę przetarł szlak na Trzydniowiański
Wierch. Wędrówka była jednak przyjemna. Ze szczytu udałam się na grzbiet
Kulawca i dalej przez Krowiniec (nazywany też Krowim Żlebem) do Polany
Trzydniówki w Dolinie Chochołowskiej. Trasa była uciążliwa (strome zejście i
gęste zarośla). Szłam dość szybko, bo w powietrzu czuć było zbliżającą się
ulewę, a miałam dość wracania ze szlaku w deszczu kolejny dzień z rzędu. Gdy
doszłam do Trzydniówki spadły pierwsze krople deszczu, więc przyspieszyłam i w
ciągu 30 minut znalazłam się na Polanie Huciska, skąd odjeżdża kolejka.
Postanowiłam poczekać na nią pod drzewkiem, które wspaniale chroniło przed
deszczem. Poza tym nie chciało mi się iść godziny asfaltem i to w dodatku w
ulewie. Skorzystałam chociaż z okazji i po raz pierwszy się nią przejechałam
;-) Gdyby to był piękny, słoneczny dzień, na pewno pokonałabym trasę na
własnych nóżkach, ale czasem można sobie dać trochę luzu ;-) A co najważniejsze
wróciłam do pokoju sucha, co rzadko mi się zdarzało podczas lipcowego pobytu w
górach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz