Po raz pierwszy spotkałam je na Czerwonych Wierchach. Szybko
wyciągnęłam aparat i zrobiłam zdjęcie. Chyba mnie usłyszały, bo
przystanęły. Powoli podeszłam, i zrobiłam kolejne. Patrzyły na mnie
takim ufnym wzrokiem…
To było niesamowite przeżycie zobaczyć na własne oczy kozice. Bardzo
długo nie mogłam ruszyć się z miejsca. Obserwowałam ich dalszą wędrówkę,
aż zupełnie zniknęły mi z oczu. Tego wieczoru nie mogłam zasnąć. Gdyby
tak jeszcze raz móc się do nich zbliżyć.
Zauważyłam ją następnego dnia w drodze na Świnicę. Stała samotnie kilka metrów ode mnie… na szlaku. Nagle wyszła kolejna… i jeszcze jedna.
Były piękne. I o dziwo nie uciekały. Przystanęły na chwilkę. Nie mogłam
nie uwiecznić tego aparatem. Po krótkiej sesji zdjęciowej podziękowałam
im za pozowanie. Chyba mnie zrozumiały, bo odeszły bardzo wolnym,
spokojnym krokiem. Nie spieszyły się. Dały mi tylko do zrozumienia, że
nie potrzebują więcej zdjęć. Bardzo grzecznie schowałam aparat do
plecaka. W końcu, one tu rządzą.
Jeszcze kilka lat temu nie sądziłam, że takie wydarzenie może być
ekscytujące. Dla takich chwil warto żyć. Nie wyobrażam sobie innego
sposobu na odpoczynek, jak wędrówki po Tatrach. Gdyby tak mieć skrzydła,
wznieść się ponad góry i podziwiać ich ogrom, ich urok. Od czasu do
czasu przysiąść na jakiejś skale, obserwować otaczająca przyrodę, piękno
krajobrazu. Może udałoby się dostrzec wędrujące kozice…
2010 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz